,

UKOJENIE ZNALEZIONE W KRZYŻU

Przez kilka lat w drodze do pracy mijałam krzyż. Idąc pieszo, czy przejeżdżając autobusem. Duży, metalowy, z niewielkim ogrodzeniem wokoło. Ustrojony kwiatami od wiosny do późnej jesieni. Zimą przysypany puchem śniegu. Zastanawiałam się czasem, kto się nim opiekuje, kto go postawił? Raczej rzadko przystawałam, aby się pomodlić. Niezbyt często, przechodząc, żegnałam się przy nim, pomimo tego, że babcia i rodzice uczyli mnie, by tak czynić. Dlaczego? Bo to trochę tak - po młodzieżowemu mówiąc - wydawało mi się, że to obciach.

Miałam wtedy może jakieś dwadzieścia lat… Niewiele myślałam w tym wieku o tym, że Jezus właśnie na krzyżu zbawił nas wszystkich. Przez swoje cierpienie i mękę pojednał nas z Ojcem. A już z pewnością nie myślałam o niesieniu swojego krzyża w życiu – w cierpieniu, w bólu. Jak większość młodych ludzi myślałam raczej o przyjemnościach życia i jego radościach. Krzyż był trochę oddalony ode mnie i nie zajmował moich myśli.

Jedno bolesne i trudne wydarzenie zmieniło jednak moje życie. Przybliżyło do Chrystusa na krzyżu. Zjednoczyło moje cierpienie z Jego cierpieniem. Zrozumiałam, że Jezus na krzyżu otwiera swoje ramiona, abym mogła się przytulić do Jego serca. A gdy się przytulę, przylgnę do Jego serca, to moje cierpienie będzie lżejsze, łatwiejsze do przetrwania
i spokojniejsze.

Oczywiście nie od razu to zrozumiałam. Najpierw przeszłam przez „piekło” buntu, pytań, osamotnienia i żalu.

Cierpienie fizyczne szybko minęło, ale psychiczne – pozostało na długo.

Pewnego wiosennego dnia wlokłam się pieszo do pracy. Nie zauważałam piękna przyrody, słońca, które ogrzewało
cały świat i pierwszych kwiatów rozchylających swoje małe główki. Zatopiona w swoim rozżaleniu, skulona w cierpieniu
i otoczona murem szłam, noga za nogą, wolno stałą trasą.

Nagle, przechodząc obok dobrze znanego mi krzyża, poczułam czyjeś spojrzenie na sobie. Rozejrzałam się, ale nikogo nie było. Spojrzałam na krzyż i na przybitego do niego Jezusa. Miał zamknięte oczy, a głowa zwisała Mu na piersi. Ale przez te zamknięte oczy jakby patrzył na mnie. I poczułam, jakby Jego rozciągnięte na krzyżu ramiona otaczały tylko mnie
i przyciągały do siebie.

Wtedy właśnie - w jednej chwili - zrozumiałam, że w Nim znajdę ukojenie. On pomoże mi zapomnieć i znieść cierpienie aż do końca. Zaczęłam się wtedy cicho modlić. A z każdym wypowiedzianym słowem czułam się lepiej.

Od tamtego wiosennego dnia często przystawałam na chwilę modlitwy przy „moim” przydrożnym krzyżu. Wpatrywałam się w Jezusa. Oddawałam Mu wszystko i przytulałam się coraz mocniej, aby czuć ukojenie…

 

 

PL

do góry